Bez wstępów, bo spóźniona. Zapraszam!
37. Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci
So you think you can love me and leave me to
die?
- -
Queen, Bohemian Rhapsody
Adam, jak co dzień tak i tego tygodnia przekroczył próg
szpitala z należytym spokojem. Skinął głową w stronę opiekunek i podążył drogą,
wiodącą do pomieszczenia w którym znajdował się Ryan.
Miał świadomość, że każdy może rozpoznać w nim uciekiniera,
złodzieja czy mordercę. Nie skupiał się jednak na tym, bo przyświecał mu jeden,
cholernie ważny cel – zrealizować zadanie i rozpocząć nowe życie.
Często myślał o przyszłości swojej i tej, którą dzieli z
innym mężczyzną. Brad nie miał wad. Był ostoją spokoju, człowiekiem, którego
ciepłe objęcia uśmierzą największy ból. Choć życie przekreśliło kilka dróg,
którymi zamierzał podążyć, finalnie i tak czerpał z życia tak wiele, ile chciał.
Adamowi obecne życie przypominało egzystencję chorego na nieuleczalną chorobę.
Musiał przestrzegać poszczególnych zaleceń, wyrzekać się tego, czego pragnie,
by móc przeżyć kolejny wschód słońca. Nie obiecywał zarówno sobie jak i Bradowi
zbyt wiele, jednak w jednym ze scenariuszy swojego życia widział go u swojego
boku. Kochał Tommy’ego i nie potrafił temu zaprzeczyć, ale jednocześnie równie
mocno go nienawidził. Rozumiał, że oderwanie się od niego pozwoli na nowy
początek i liczył, że ten nastąpi już najbliższego wieczoru.
- Wpadłeś w złe
towarzystwo? – Spytał Adam, stając w drzwiach mieszkania, należącego do Brada –
Porządnie oberwałeś.
Tommy założył ręce na
piersi, mrużąc podbite oczy. Ból uśmierzała jedynie podwójna dawka morfiny.
- Jeżeli po oddaniu
Ryana w nasze ręce zamierzasz odejść, pozwól mi się z tobą pożegnać.
- Nie lubię pożegnań –
Uciął Adam, stukając palcami w drzwi – Jeżeli istnieje dobry moment, to właśnie
ten.
- Jutro o dwudziestej
na polach od wschodu. Tam, gdzie nocowaliśmy przed powrotem do San Diego… -
Powiedział Tommy, cofając się w stronę windy. Oplótł swoje ciało ramionami,
czując mrowienie pod skórą. Spodziewał się połamanych żeber; ból przy chodzeniu
nasilał się z każdym kolejnym krokiem.
- A jeśli nie przyjdę?
– Spytał Lambert, wychylając się zza progu.
- Twoja sprawa – Dodał
Ratliff, nie spoglądając za siebie. Czuł na plecach chłodny wzrok niebieskich
oczu. Nie potrafił powstrzymać drżenia swoich warg. Nie mógł zdobyć się na
żaden właściwy gest.
- Jeżeli to pożegnanie
ma rozdzielić nasze drogi na zawsze, spróbuję rozważyć twoją propozycję.
Przekręcił klucz w drzwiach, należących do pokoju Ryana i
przekroczył ich próg.
- Plany się zmieniły i nie zadawaj zbędnych pytań – Rzekł
Adam, zamykając za sobą drzwi. Wyciągnął z kieszeni strzykawkę, pełną białej, przezroczystej
cieczy.
- Chyba żartujesz.
- Ryan, po prostu milcz – Rzekł Adam, podnosząc rękaw
koszulki chłopaka – Za dziesięć minut poczujesz mdłości. Zaczniesz pluć pianą i
tracić przytomność. Musimy tylko wyjść na plac, a o resztę się nie martw.
Chłopak zmrużył powieki – Nie mam przekonania co do tego
planu. Możemy jeszcze poczekać?
- Nie możemy – Skwitował Lambert – Lada dzień mam szansę
stanąć na celowniku gliniarzy. Jeśli teraz odpuścisz, zostaniesz tutaj jeszcze
przez miesiąc, a potem znów wrócisz za kratki.
- Dobrze, działaj. Mam nadzieję, że nie zawiedziesz –
Westchnął, podnosząc rękaw. Adam zbliżył się i wprowadził igłę pod grubą
warstwę skóry.
- Zachowaj spokój, nawet gdy uznasz, że wszystko wymknęło
się spod kontroli – Dodał Lambert, wprowadzając substancję do krwioobiegu
Ryana. Po chwili cofnął igłę i schował wraz ze strzykawką do kieszeni swetra –
A teraz zapraszam na odprężający spacer – Rzekł z uśmiechem, odwracając się w
stronę wyjścia.
Kiedy wyszli na zewnątrz, Ryan od razu dostrzegł w oddali
sylwetkę swojego dawnego opiekuna z Hummingbirds. Chłopak stał za bramą,
wpatrując się w postać Adama.
- Chyba kręci mi się w głowie… - Syknął, zwalniając kroku.
Zimne dreszcze zaczęły obezwładniać jego ciało. Adam złapał go za ramię.
- Nie denerwuj się.
Kilka kroków później Ryan zatrzymał się, pochylając i łapiąc
za brzuch. Zaczął kasłać i ocierać ślinę z ust. Adam dał wyraźny znak chłopakowi
za bramą, który w ciągu kilku chwil zniknął z pola widzenia. Para zaczęła
skupiać na sobie wzrok opiekunów.
Jedynym błędem, jaki mogli popełnić, było wejście do
niewłaściwej karetki.
Birds będą tutaj za
trzy minuty. Karetka wezwana przez opiekunów dotrze na te peryferia
najwcześniej za siedem, chyba, że otrzymają wezwanie, gdy będą w trasie.
Biała piana zaczęła kapać z ust chłopaka na chodnik, tworząc
mokre plamy tuż przed jego stopami.
- Trzymaj się, jeszcze chwila – Rzekł, próbując utrzymać go
na nogach.
- Co się dzieje? – Zawołała jedna z pielęgniarek, biegnąc w
stronę Lamberta – Co mu jest?
- Ty powinnaś to wiedzieć – Odparł z przekąsem Adam,
przykładając jedną dłoń do czoła chłopaka. Zdawało się, że jego temperatura była
w normie. W oddali rozbrzmiały syreny. Znak wolności.
- Nie wytrzymam dłużej… - Wymamrotał Ryan i gdyby nie silne
ramiona Adama, runąłby na ziemię. Stracił przytomność w momencie, gdy strażnicy
z pośpiechem otwierali bramę nadjeżdżającej karetce.
- Tutaj! – Zawołał głośno Lambert, gdy tylne drzwi vana
szeroko się otworzyły.
Mikey, Jason, Foe i Berry wyprowadzili z auta nosze i czym
prędzej przenieśli na nie przyjaciela, uprzednio sprawdzając puls.
- Musimy zabrać go do szpitala – Powiedział jeden z nich w
stronę Lamberta – Był pan z nim przez ostatnie pół godziny?
- Tak – Odparł Adam, zmierzając w stronę karetki.
- Proszę z nami – Rzekł Jason, wskakując wraz z Adamem do
środka. Zatrzasnęli drzwi i na sygnale ruszyli drogą, wiodącą do miasta.
Brunet wziął głęboki oddech i runął na podłogę ambulansu.
- Będzie z nim dobrze?
- Przejdzie samo. Potrzebuje dużo wody – Odparł Adam,
skrywając twarz w dłoniach i dopiero w tej chwili poczuł, jak mocno się trzęsą.
Od dawna nie doświadczył takiego skoku adrenaliny. Wraz z tym momentem dotarło
do niego, że odzyskał wolność. Że bractwo kolibrów otoczy go swoimi skrzydłami,
a Tommy stanie się jedynie elementem przeszłości, konsekwencją złych wyborów.
Tym razem miał wygrać rozum, nie serce, choć zaciekle
walczyło o zmianę planów.
- Wyrzućcie mnie w okolicach Powey. Mam coś do załatwienia –
Rzekł, pokładając się na wolnym skrawku podłogi.
- Masz – Powiedział jeden z chłopaków, podając Adamowi
telefon – Twój przywilej.
Brunet parsknął śmiechem – Wielkie dzięki. Chyba nauczyłem
się żyć bez elektroniki. W każdym razie może się przydać – Rzekł, wsuwając
Samsunga do tylnej kieszeni swoich spodni. Syreny wygasły, a samochód jechał
prostą drogą. Para niebieskich oczu wpatrywała się w pustą ścianę ambulansu.
***
Stał przed domem, w którym wielokrotnie nocował. W domu,
gdzie tworzyły się nowe historie, gdzie wciąż żyje para ludzi, którzy tak samo
jak wszyscy inni zastanawiają się, jaki los spotkał tego uroczego bruneta,
który tak dzielnie służył policji.
Potrzeba spełnienia dobrego uczynku towarzyszyła mu od dnia,
w którym po raz pierwszy ujrzał Almę, sięgającą po garść pigułek. Widok jej
przygnębionej twarzy, oczu bez wyrazu napawał go rozżaleniem i przygnębieniem.
Czuł się dzieckiem, tworzącym czyjąś historię za pomocą kredek, których barwy
oscylowały pomiędzy bielą a czernią. Powolnym krokiem ruszył w stronę skrzynki
na listy i wsunął do nich kartkę z krótką wiadomością.
Alma, szpital
pschiatryczny San Diego.
Nie potrafił się z nią pożegnać i wcale nie chodziło o
tchórzostwo. Chciał jedynie wyciągnąć do kogoś rękę, absolutnie znikając z jego
życia.
Tak jak Tommy zniknie
z mojego.
Przeklął pod nosem i naciągnął na głowę kaptur, odwracając
się w stronę głównej drogi. Złapał stopa niecałe trzy kilometry później.
***
Blondyn zdjął nogę z gazu, gdy tablica informacyjna
wskazała, że dotrze do wyznaczonego celu w ciągu pięciu minut. Co chwilę
spoglądał na deskę rozdzielczą, na której zegar wskazywał godzinę bliską
dwudziestej. Wierzył, że Adam zjawi się choćby na chwilę, by pozwolić im na
jeden uścisk.
Nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale przez wszystkie
lata życia obcy ludzie wmawiali mu, że nie ma uczuć. W jego zdolność do empatii wierzyły jedynie ofiary, o które nie
zamierzał dbać. Nauczył się dbać o swoje sprawy, finalnie zyskał wątpliwy
szacunek bohaterów bractwa i nigdy nie spodziewał się, że coś stanie na drodze
do jego własnego sukcesu.
Jakkolwiek patologiczny był w jego odczuciu ten stan i choć
zupełnie go nie rozumiał, nosił w sercu brzemię, które ciążyło coraz mocniej.
Czuł wzmagającą się troskę i tęsknotę za człowiekiem, który nie był mu
potrzebny do spełniania celów. Człowiek, którego musiał karmić, utrzymywać i
opiekować się nim. Szanować wszelkie wybory, bez względu na to czy słuszne czy
wątpliwe; gdyby wiedział, że wraz z Adamem należą do tego samego świata,
wyznałby mu miłość. Ale definicje tego słowa znacznie się różniły, w zależności
od tego, kto je wypowiadał.
Zaparkował na poboczu, wysiadając z auta. Wyciągnął kluczyki
i zawiesił brelok na palcu, odgarniając z czoła grzywkę. Usłyszał za plecami
warkot silnika i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że ani razu nie spojrzał w
lusterko. Był zbyt zamyślony i to go zgubiło.
- Jasna cholera… - Przeklął, gdy ujrzał w samochodzie
znajomą dwójkę oraz parę, zajmującą kanapę z tyłu. Prędko spojrzał w dół
doliny, gdzie dostrzegł zbliżającą się w oddali sylwetkę. To musiał być Adam. Sytuacja
stawała się coraz bardziej skomplikowana. Blue Velvet siedzieli im na ogonie.
Samochód rywalizującego bractwa zatrzymał się między
drzewami, a warkot silnika natychmiastowo zgasł.
Nie dam rady z całym
gronem. Nie mogę stąd uciec, bo już wiedzą, że właśnie tutaj zjawi się Adam. Nie
zostawię go samego. Do jasnej cholery, dlaczego nie wpadłem na to, że będą mnie
śledzić? Oddech przyspieszył. Nie
mogę go ostrzec, bo telefon dostanie dopiero po wykonanym zadaniu. Pieprzone
zasady! Pieprzony, cholerny Blue Velvet!
Wszystkie drogi ucieczki zostały zablokowane. Tommy
wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał trzycyfrowy numer. Z tej odległości mógł
już dostrzec twarz Lamberta, który powoli zmierzał w jego stronę.
- Witam – Rzekł półgłosem, gdy po drugiej stronie ktoś
podniósł słuchawkę – Za pięć minut na polach od wschodniej strony San Diego… -
Zaczynało brakować mu powietrza w płucach. Wziął głęboki oddech, przewracając
oczami, które zaszły mgłą – Spotka się para poszukiwanych morderców.
- Mogę prosić o nazwisko i dokładną lokalizację?
- Tommy Joe Ratliff – Odparł – Sześć kilometrów od ostatniej
tablicy w mieście.
Po drugiej stronie zapanowała cisza, jednak po chwili
odezwał się kobiecy głos.
- Zgłoszenie przyjęte.
Wsunął telefon do kieszeni, wychodząc naprzeciw Adamowi. Bez
słowa objął go za kark i mocno przytulił, próbując powstrzymać drżenie całego
ciała. Nie słuchał wypowiadanych przez bruneta słów. Wpatrywał się w szybę
samochodu, gdzie Blue Velvet bacznie go obserwowali. Dwie pary oczu wpatrywały
się w siebie nieprzerwanie, walcząc o człowieka, który znajdował się na drodze
między nimi.
„Zapomnij”
odczytał z ruchu warg Ratliffa lider wiodącej grupy i posłał w stronę blondyna
nikły, pewny siebie uśmiech.
- Wybaczysz mi. Musisz mi wybaczyć – Rzekł Tommy, odsuwając
się na krok od Adama. Sam słyszał dźwięk syren radiowozów. Adam usłyszał go
dopiero kilka sekund później i w ciągu sekundy poczuł, że jego ciało oblewa
zimny pot.
- Ty podstępny sukinsynu… w ten sposób chcesz zatrzymać mnie
przy sobie? – Wyszeptał Adam, niezdolny do podniesienia głosu. Zaparkowany ford
ruszył z miejsca, wymijając nadjeżdżających funkcjonariuszy. W mgnieniu oka
para została otoczona przez sześć radiowozów, z których wyskoczyły grupy uzbrojonych
policjantów.
Kris poczuł kumulujący się w nim przypływ siły, gdy w jednym
z dwojga rozpoznał Tommy’ego. Natychmiast podniósł broń.
- W imieniu prawa stanu Kalifornia areszt… - Zawiesił głos,
spuszczając ręce wzdłuż ciała. Adam odwrócił się w jego stronę.
- Witaj, przyjacielu – Powiedział słabym głosem Lambert, nie
spuszczając wzroku ze znajomej twarzy. Spoglądali po sobie, szukając w głowie
odpowiedzi na wszelkie pytania, których nie mogli w tej chwili zadać.