niedziela, 29 września 2013

Odc. 37: Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci



Bez wstępów, bo spóźniona. Zapraszam!


37. Oraz, że cię nie opuszczę aż do śmierci


So you think you can love me and leave me to die?
-    - Queen, Bohemian Rhapsody

Adam, jak co dzień tak i tego tygodnia przekroczył próg szpitala z należytym spokojem. Skinął głową w stronę opiekunek i podążył drogą, wiodącą do pomieszczenia w którym znajdował się Ryan.
Miał świadomość, że każdy może rozpoznać w nim uciekiniera, złodzieja czy mordercę. Nie skupiał się jednak na tym, bo przyświecał mu jeden, cholernie ważny cel – zrealizować zadanie i rozpocząć nowe życie.
Często myślał o przyszłości swojej i tej, którą dzieli z innym mężczyzną. Brad nie miał wad. Był ostoją spokoju, człowiekiem, którego ciepłe objęcia uśmierzą największy ból. Choć życie przekreśliło kilka dróg, którymi zamierzał podążyć, finalnie i tak czerpał z życia tak wiele, ile chciał. Adamowi obecne życie przypominało egzystencję chorego na nieuleczalną chorobę. Musiał przestrzegać poszczególnych zaleceń, wyrzekać się tego, czego pragnie, by móc przeżyć kolejny wschód słońca. Nie obiecywał zarówno sobie jak i Bradowi zbyt wiele, jednak w jednym ze scenariuszy swojego życia widział go u swojego boku. Kochał Tommy’ego i nie potrafił temu zaprzeczyć, ale jednocześnie równie mocno go nienawidził. Rozumiał, że oderwanie się od niego pozwoli na nowy początek i liczył, że ten nastąpi już najbliższego wieczoru.

- Wpadłeś w złe towarzystwo? – Spytał Adam, stając w drzwiach mieszkania, należącego do Brada – Porządnie oberwałeś.
Tommy założył ręce na piersi, mrużąc podbite oczy. Ból uśmierzała jedynie podwójna dawka morfiny.
- Jeżeli po oddaniu Ryana w nasze ręce zamierzasz odejść, pozwól mi się z tobą pożegnać.
- Nie lubię pożegnań – Uciął Adam, stukając palcami w drzwi – Jeżeli istnieje dobry moment, to właśnie ten.
- Jutro o dwudziestej na polach od wschodu. Tam, gdzie nocowaliśmy przed powrotem do San Diego… - Powiedział Tommy, cofając się w stronę windy. Oplótł swoje ciało ramionami, czując mrowienie pod skórą. Spodziewał się połamanych żeber; ból przy chodzeniu nasilał się z każdym kolejnym krokiem.
- A jeśli nie przyjdę? – Spytał Lambert, wychylając się zza progu.
- Twoja sprawa – Dodał Ratliff, nie spoglądając za siebie. Czuł na plecach chłodny wzrok niebieskich oczu. Nie potrafił powstrzymać drżenia swoich warg. Nie mógł zdobyć się na żaden właściwy gest.
- Jeżeli to pożegnanie ma rozdzielić nasze drogi na zawsze, spróbuję rozważyć twoją propozycję.

Przekręcił klucz w drzwiach, należących do pokoju Ryana i przekroczył ich próg.
- Plany się zmieniły i nie zadawaj zbędnych pytań – Rzekł Adam, zamykając za sobą drzwi. Wyciągnął z kieszeni strzykawkę, pełną białej, przezroczystej cieczy.
- Chyba żartujesz.
- Ryan, po prostu milcz – Rzekł Adam, podnosząc rękaw koszulki chłopaka – Za dziesięć minut poczujesz mdłości. Zaczniesz pluć pianą i tracić przytomność. Musimy tylko wyjść na plac, a o resztę się nie martw.
Chłopak zmrużył powieki – Nie mam przekonania co do tego planu. Możemy jeszcze poczekać?
- Nie możemy – Skwitował Lambert – Lada dzień mam szansę stanąć na celowniku gliniarzy. Jeśli teraz odpuścisz, zostaniesz tutaj jeszcze przez miesiąc, a potem znów wrócisz za kratki.
- Dobrze, działaj. Mam nadzieję, że nie zawiedziesz – Westchnął, podnosząc rękaw. Adam zbliżył się i wprowadził igłę pod grubą warstwę skóry.
- Zachowaj spokój, nawet gdy uznasz, że wszystko wymknęło się spod kontroli – Dodał Lambert, wprowadzając substancję do krwioobiegu Ryana. Po chwili cofnął igłę i schował wraz ze strzykawką do kieszeni swetra – A teraz zapraszam na odprężający spacer – Rzekł z uśmiechem, odwracając się w stronę wyjścia.
Kiedy wyszli na zewnątrz, Ryan od razu dostrzegł w oddali sylwetkę swojego dawnego opiekuna z Hummingbirds. Chłopak stał za bramą, wpatrując się w postać Adama.
- Chyba kręci mi się w głowie… - Syknął, zwalniając kroku. Zimne dreszcze zaczęły obezwładniać jego ciało. Adam złapał go za ramię.
- Nie denerwuj się.
Kilka kroków później Ryan zatrzymał się, pochylając i łapiąc za brzuch. Zaczął kasłać i ocierać ślinę z ust. Adam dał wyraźny znak chłopakowi za bramą, który w ciągu kilku chwil zniknął z pola widzenia. Para zaczęła skupiać na sobie wzrok opiekunów.
Jedynym błędem, jaki mogli popełnić, było wejście do niewłaściwej karetki.
Birds będą tutaj za trzy minuty. Karetka wezwana przez opiekunów dotrze na te peryferia najwcześniej za siedem, chyba, że otrzymają wezwanie, gdy będą w trasie.
Biała piana zaczęła kapać z ust chłopaka na chodnik, tworząc mokre plamy tuż przed jego stopami.
- Trzymaj się, jeszcze chwila – Rzekł, próbując utrzymać go na nogach.
- Co się dzieje? – Zawołała jedna z pielęgniarek, biegnąc w stronę Lamberta – Co mu jest?
- Ty powinnaś to wiedzieć – Odparł z przekąsem Adam, przykładając jedną dłoń do czoła chłopaka. Zdawało się, że jego temperatura była w normie. W oddali rozbrzmiały syreny. Znak wolności.
- Nie wytrzymam dłużej… - Wymamrotał Ryan i gdyby nie silne ramiona Adama, runąłby na ziemię. Stracił przytomność w momencie, gdy strażnicy z pośpiechem otwierali bramę nadjeżdżającej karetce.
- Tutaj! – Zawołał głośno Lambert, gdy tylne drzwi vana szeroko się otworzyły.
Mikey, Jason, Foe i Berry wyprowadzili z auta nosze i czym prędzej przenieśli na nie przyjaciela, uprzednio sprawdzając puls.
- Musimy zabrać go do szpitala – Powiedział jeden z nich w stronę Lamberta – Był pan z nim przez ostatnie pół godziny?
- Tak – Odparł Adam, zmierzając w stronę karetki.
- Proszę z nami – Rzekł Jason, wskakując wraz z Adamem do środka. Zatrzasnęli drzwi i na sygnale ruszyli drogą, wiodącą do miasta.
Brunet wziął głęboki oddech i runął na podłogę ambulansu.
- Będzie z nim dobrze?
- Przejdzie samo. Potrzebuje dużo wody – Odparł Adam, skrywając twarz w dłoniach i dopiero w tej chwili poczuł, jak mocno się trzęsą. Od dawna nie doświadczył takiego skoku adrenaliny. Wraz z tym momentem dotarło do niego, że odzyskał wolność. Że bractwo kolibrów otoczy go swoimi skrzydłami, a Tommy stanie się jedynie elementem przeszłości, konsekwencją złych wyborów.
Tym razem miał wygrać rozum, nie serce, choć zaciekle walczyło o zmianę planów.
- Wyrzućcie mnie w okolicach Powey. Mam coś do załatwienia – Rzekł, pokładając się na wolnym skrawku podłogi.
- Masz – Powiedział jeden z chłopaków, podając Adamowi telefon – Twój przywilej.
Brunet parsknął śmiechem – Wielkie dzięki. Chyba nauczyłem się żyć bez elektroniki. W każdym razie może się przydać – Rzekł, wsuwając Samsunga do tylnej kieszeni swoich spodni. Syreny wygasły, a samochód jechał prostą drogą. Para niebieskich oczu wpatrywała się w pustą ścianę ambulansu.
***
Stał przed domem, w którym wielokrotnie nocował. W domu, gdzie tworzyły się nowe historie, gdzie wciąż żyje para ludzi, którzy tak samo jak wszyscy inni zastanawiają się, jaki los spotkał tego uroczego bruneta, który tak dzielnie służył policji.
Potrzeba spełnienia dobrego uczynku towarzyszyła mu od dnia, w którym po raz pierwszy ujrzał Almę, sięgającą po garść pigułek. Widok jej przygnębionej twarzy, oczu bez wyrazu napawał go rozżaleniem i przygnębieniem. Czuł się dzieckiem, tworzącym czyjąś historię za pomocą kredek, których barwy oscylowały pomiędzy bielą a czernią. Powolnym krokiem ruszył w stronę skrzynki na listy i wsunął do nich kartkę z krótką wiadomością.
Alma, szpital pschiatryczny San Diego.
Nie potrafił się z nią pożegnać i wcale nie chodziło o tchórzostwo. Chciał jedynie wyciągnąć do kogoś rękę, absolutnie znikając z jego życia.
Tak jak Tommy zniknie z mojego.
Przeklął pod nosem i naciągnął na głowę kaptur, odwracając się w stronę głównej drogi. Złapał stopa niecałe trzy kilometry później.
***
Blondyn zdjął nogę z gazu, gdy tablica informacyjna wskazała, że dotrze do wyznaczonego celu w ciągu pięciu minut. Co chwilę spoglądał na deskę rozdzielczą, na której zegar wskazywał godzinę bliską dwudziestej. Wierzył, że Adam zjawi się choćby na chwilę, by pozwolić im na jeden uścisk.
Nigdy nie zdawał sobie z tego sprawy, ale przez wszystkie lata życia obcy ludzie wmawiali mu, że nie ma uczuć. W jego zdolność do empatii wierzyły jedynie ofiary, o które nie zamierzał dbać. Nauczył się dbać o swoje sprawy, finalnie zyskał wątpliwy szacunek bohaterów bractwa i nigdy nie spodziewał się, że coś stanie na drodze do jego własnego sukcesu.
Jakkolwiek patologiczny był w jego odczuciu ten stan i choć zupełnie go nie rozumiał, nosił w sercu brzemię, które ciążyło coraz mocniej. Czuł wzmagającą się troskę i tęsknotę za człowiekiem, który nie był mu potrzebny do spełniania celów. Człowiek, którego musiał karmić, utrzymywać i opiekować się nim. Szanować wszelkie wybory, bez względu na to czy słuszne czy wątpliwe; gdyby wiedział, że wraz z Adamem należą do tego samego świata, wyznałby mu miłość. Ale definicje tego słowa znacznie się różniły, w zależności od tego, kto je wypowiadał.
Zaparkował na poboczu, wysiadając z auta. Wyciągnął kluczyki i zawiesił brelok na palcu, odgarniając z czoła grzywkę. Usłyszał za plecami warkot silnika i dopiero teraz uzmysłowił sobie, że ani razu nie spojrzał w lusterko. Był zbyt zamyślony i to go zgubiło.
- Jasna cholera… - Przeklął, gdy ujrzał w samochodzie znajomą dwójkę oraz parę, zajmującą kanapę z tyłu. Prędko spojrzał w dół doliny, gdzie dostrzegł zbliżającą się w oddali sylwetkę. To musiał być Adam. Sytuacja stawała się coraz bardziej skomplikowana. Blue Velvet siedzieli im na ogonie.
Samochód rywalizującego bractwa zatrzymał się między drzewami, a warkot silnika natychmiastowo zgasł.
Nie dam rady z całym gronem. Nie mogę stąd uciec, bo już wiedzą, że właśnie tutaj zjawi się Adam. Nie zostawię go samego. Do jasnej cholery, dlaczego nie wpadłem na to, że będą mnie śledzić? Oddech przyspieszył. Nie mogę go ostrzec, bo telefon dostanie dopiero po wykonanym zadaniu. Pieprzone zasady! Pieprzony, cholerny Blue Velvet!
Wszystkie drogi ucieczki zostały zablokowane. Tommy wyciągnął z kieszeni telefon i wybrał trzycyfrowy numer. Z tej odległości mógł już dostrzec twarz Lamberta, który powoli zmierzał w jego stronę.
- Witam – Rzekł półgłosem, gdy po drugiej stronie ktoś podniósł słuchawkę – Za pięć minut na polach od wschodniej strony San Diego… - Zaczynało brakować mu powietrza w płucach. Wziął głęboki oddech, przewracając oczami, które zaszły mgłą – Spotka się para poszukiwanych morderców.
- Mogę prosić o nazwisko i dokładną lokalizację?
- Tommy Joe Ratliff – Odparł – Sześć kilometrów od ostatniej tablicy w mieście.
Po drugiej stronie zapanowała cisza, jednak po chwili odezwał się kobiecy głos.
- Zgłoszenie przyjęte.
Wsunął telefon do kieszeni, wychodząc naprzeciw Adamowi. Bez słowa objął go za kark i mocno przytulił, próbując powstrzymać drżenie całego ciała. Nie słuchał wypowiadanych przez bruneta słów. Wpatrywał się w szybę samochodu, gdzie Blue Velvet bacznie go obserwowali. Dwie pary oczu wpatrywały się w siebie nieprzerwanie, walcząc o człowieka, który znajdował się na drodze między nimi.
„Zapomnij” odczytał z ruchu warg Ratliffa lider wiodącej grupy i posłał w stronę blondyna nikły, pewny siebie uśmiech.
- Wybaczysz mi. Musisz mi wybaczyć – Rzekł Tommy, odsuwając się na krok od Adama. Sam słyszał dźwięk syren radiowozów. Adam usłyszał go dopiero kilka sekund później i w ciągu sekundy poczuł, że jego ciało oblewa zimny pot.
- Ty podstępny sukinsynu… w ten sposób chcesz zatrzymać mnie przy sobie? – Wyszeptał Adam, niezdolny do podniesienia głosu. Zaparkowany ford ruszył z miejsca, wymijając nadjeżdżających funkcjonariuszy. W mgnieniu oka para została otoczona przez sześć radiowozów, z których wyskoczyły grupy uzbrojonych policjantów.
Kris poczuł kumulujący się w nim przypływ siły, gdy w jednym z dwojga rozpoznał Tommy’ego. Natychmiast podniósł broń.
- W imieniu prawa stanu Kalifornia areszt… - Zawiesił głos, spuszczając ręce wzdłuż ciała. Adam odwrócił się w jego stronę.
- Witaj, przyjacielu – Powiedział słabym głosem Lambert, nie spuszczając wzroku ze znajomej twarzy. Spoglądali po sobie, szukając w głowie odpowiedzi na wszelkie pytania, których nie mogli w tej chwili zadać.

niedziela, 22 września 2013

Odc. 36: Blue velvet


Witajcie! Przynoszę świeżą porcję treści. Miłego czytania :)

36. Blue Velvet

Kris spędzał poranek w swoim biurze. Sięgnął po kubek aromatycznej kawy i wziął kilka łyków, wczytując się w raport śledztwa niedużej grupy przestępczej. Nie przestał nawet, gdy próg pokoju przekroczył nowy stażysta.
- Mam wyniki! – Zawołał zdyszany.
Allen przeniósł na niego karcący wzrok.
- Przed wejściem tutaj zawsze, podkreślam zawsze – zaintonował – należy pukać.
- Ślady DNA wskazują na Tommy’ego. Tego, którego szukacie – Powiedział podekscytowany.
Kris zmarszczył czoło i znieruchomiał. Po chwili wstał i szybkim krokiem udał się do laboratorium. Pchnął drzwi i przekroczył próg pomieszczenia.
- Macie wyniki?
- Dałam je temu dzieciakowi – Blondynka skinęła głową – Nie dostarczył?
Kris wziął głęboki oddech i wplótł palce w ciemne włosy. Zacisnął powieki i przeklął pod nosem.
***
Adam trzymał Brada w swoich ramionach. Czule głaskał jego ciało, raz po raz wywołując gęsią skórkę. Chłonął cały spokój i ciszę, które im towarzyszyły. Omiótł wzrokiem pokój.
- Trudno się do ciebie nie przyzwyczaić – Wycedził Bell – Będzie mi brakować tych chwil, gdy odejdziesz. Przywróciłeś mi wiarę w istnienie innego świata. Tego alternatywnego, gdzie bycie człowiekiem coś znaczy.
Lambert pokiwał głową, zatrzymując wzrok na ekranie wyłączonego telewizora.
- Dla mnie to również odległe, wiesz? Żyjemy pośród ludzi, ale wciąż czuję wokół siebie kurtynę, zza której nie mogę wyjść. Istnieję w świecie, który skazał mnie na porażkę.
- Jak każdego z nas – Odpowiedział Brad, otwierając oczy – Gdyby Hummingbirds nas słyszało, skopaliby nam tyłki.
Adam roześmiał się ponuro – W to nie wątpię. Wiesz… miałem inną wizję miłości. Wierzyłem, że to górnolotny stan emocjonalnego uniesienia. Czujesz w sobie siłę, która nie pozwala ci się zatrzymać, wywołuje uśmiech na twarzy, koi serce.
- Chyba każdy z nas musi w końcu zderzyć się z brutalną rzeczywistością. Andersen nie pisał scenariuszy naszego życia.
- Zgadza się, za tym na pewno stoją bracia Grimm – Powiedział, wywołując śmiech szatyna.
Głośne pukanie do drzwi przerwało ich rozmowę. Tuż po chwili w pokoju zjawiła się Jane.
- Słyszałeś co się, kurwa, dzieje? – Westchnęła, trzymając w ręku gazetę. Rzuciła swoją torebkę na ladę w kuchni – Czy ty jeszcze rozmawiasz z Tommym?
- Szczerze mówiąc, to… - Zawahał się Adam, nie wypuszczając Brada z ramion – To chyba nie mamy ze sobą nic wspólnego.
- Nie interesuje mnie to, co między wami jest czy to, czego już nie ma – Rzuciła brukowiec na kanapę – Tommy jest twoim opiekunem, a właśnie narobił wokół siebie dużo szumu w mediach.
Adam zmarszczył brwi – Co z nim?
- Pozbawił jakiegoś frajera życia gdzieś w slumsach Los Angeles. Jakieś badania dowiodły jego winę. O tobie już też zaczęli pisać, w końcu były podejrzenia, że działacie razem – Powiedziała, siadając naprzeciwko Lamberta – Musisz rozwiązać swoje zadanie. Masz na to cały jutrzejszy dzień.
- Co? Słucham? – Adam z niedowierzaniem pokręcił głową – Zaplanowałem akcję na koniec miesiąca, to jeszcze dwa tygodnie.
- Nie ma czasu – Jane podniosła głos – Nie możemy ryzykować, że ktoś cię rozpozna. Jeśli rozpoczną poszukiwania Ratliffa, Twój wizerunek również się pojawi, choćby jako ofiary. Hummingbirds są zgodni, pozostało niewiele czasu. Realizuj wszystko zgodnie z przyjętym planem, powiedz tylko jakiej pomocy potrzebujesz.
Brad powoli wstał z kanapy – Jane, kochanie, zaparzę ci herbaty – Rzekł, powoli oddalając się w stronę kuchni.
Adam i dziewczyna zostali sami. Lambert podparł głowę o krawędź kanapy i zmrużył powieki, biorąc głębszy oddech. Poczuł zimny dreszcz, przeszywający linię jego kręgosłupa.
- Sądzę, że odnalazł faceta, który skazał jego brata na burdel, stąd ta zemsta – Wyjaśniła łagodnym głosem, siadając tuż obok bruneta – Wiem, że był bardzo zdeterminowany.
- Pojawił się tutaj pewnej nocy… - Wycedził Adam, przecierając zmęczone powieki – Pijany, zakrwawiony. Teraz wiem, że nie do niego należała ta krew… - Zacisnął wargi.
- Twój związek z nim to ostatnia rzecz, jakiej ci życzę, ale twoja obecność dobrze na niego działała – Powiedziała Jane, opierając łokcie o kolana – Nie powinieneś się litować. Widzę, że pomiędzy tobą a Bradem coś się rozwija.
Lambert przecząco pokiwał głową – Dobrze wiemy, że pewnego dnia to się skończy. A Tommy… uciekam przed nim. Nienawidzę go, ale… z resztą, to i tak nie ma znaczenia – Wstał, wygładzając materiał bluzy – Wpadnę do niego. Skoro jutro mam wyprowadzić Ryana, muszę zadbać o najdrobniejsze szczegóły.
Dziewczyna patrzyła na niego z politowaniem.
- Lepiej zostań tutaj. Wiesz, że to spotkanie nie pójdzie po twojej myśli.
- Chciałbym móc chłonąć twoje rady, ale zrozum – Rzekł, poklepując swoją klatkę piersiową na wysokości serca. Złapał leżącą na krześle kurtkę i opuścił mieszkanie, nim Brad zdołał wrócić do salonu.
- Zostaniesz na obiad? – Szatyn wychylił się zza ściany.
- Jak ty z nim wytrzymujesz? – Spytała brunetka, przechylając głowę – O co tak naprawdę chodzi?
Chłopak machnął rękę i wymusił na swojej twarzy uśmiech – Sam chciałbym wiedzieć.
***
Kris wracał do domu taksówką. Po raz pierwszy od lat sięgnął do swojego barku w godzinach pracy. Teraz, choć ledwo trzymał się na nogach, mógł skupić się na najbliższych planach.
Rzucił na deskę rozdzielczą plik banknotów i wysiadł z auta, biorąc głęboki oddech. Rześkie, chłodne powietrze nieco roztrzeźwiło zmącony alkoholem umysł. Powolnym, lecz stabilnym krokiem ruszył w stronę domu. Na jego szczęście drzwi były otwarte; nie musiał siłować się z kluczem.
- Kris? – Usłyszał swoje imię i oparł się o jedną ze ścian. Przyłożył dłoń do czoła. Katy wyszła mu naprzeciw.
- Co się stało? Jesteś nieprzytomny – Powiedziała z niepokojem w głosie i zbliżyła się do mężczyzny. Położyła dłoń na jego ramieniu.
- Sierżant nakazuje mi… ja mam otworzyć sprawę na nowo… - Wybełkotał, kierując się w stronę salonu. Usiadł w fotelu i pochylił się do przodu, by nie poddać się mdłościom – Muszę otworzyć sprawę Adama… rozumiesz? – Podniósł nietrzeźwy wzrok – Do cholery, co mam robić, co ja mam teraz zrobić? Chcę być lojalny wobec przyjaciela, ale nie mogę kierować śledztwa w złym kierunku… to praca życia, to praca mojego życia, wiesz? Jak ja mam teraz wybrać? – Szeroko otwartymi oczami wpatrywał się w Katy, która nie potrafiła wypowiedzieć choćby słowa.
- Nie myśl o tym. Porozmawiamy jutro – Wyszeptała, siadając tuż obok Allena. Przytuliła go, chłonąc w swą błękitną sukienkę jego słone łzy.
***
Adam zatrzymał się przed drzwiami hotelowego pokoju. Nie wiedział dlaczego tak się dzieje, ale każde kolejne spotkanie z Tommym było dla niego coraz trudniejsze. Być może to świadomość oddalania się od siebie tak na niego działała. Drzwi otworzyły się i stanął w nich niewysoki blondyn.
- Słyszałem twoje kroki już z końca korytarza – Rzekł, unosząc wzrok wprost w niebieskie tęczówki.
Adam nie odpowiedział. Pozwolił sobie przekroczyć próg pokoju. W powietrzu unosił się słodki zapach perfum, zmieszanych z ciężkim powietrzem, jakim oddychało duże miasto. Skrzyżował ręce na piersi i zwrócił się w kierunku Ratliffa.
- Jutro mam wyprowadzić Ryana ze szpitala psychiatrycznego. Powiedz mi, jak mam to zrobić?
- Ty miałeś zadbać o plan – Odrzekł chłopak, zamykając drzwi – Ja mogę jedynie pomóc w realizacji.
- Mam plan, ale nadal jest niedopracowany – Adam odgarnął kosmyki włosów, opadających na jego czoło – Spodziewałem się, że będę miał jeszcze dwa tygodnie, ale wprost idealnie zrujnowałeś moje zamiary.
- Ile razy mam cię przepraszać? – Blondyn rozłożył ręce – Sam przyznałeś, że nic nas nie łączy, więc mogę decydować o swoich sprawach.
Stali naprzeciwko siebie, raz po raz wymieniając spojrzenia. Adam zaczął czuć niewłaściwe, stopniowo narastające poczucie winy. Uciekał od myśli, że pewnego dnia ich drogi się rozejdą i będzie to wynikało jedynie z jego własnej decyzji.
- Właściwie to o czym chciałeś porozmawiać? – Spytał blondyn, nie ruszając się nawet na krok. Jego twarz nie wyrażała żadnych emocji.
- Jak idą poszukiwania brata?
Ratliff zmarszczył brwi – Przecież w ogóle nie interesuje cię ten temat.
- Brakuje mi ciebie… - Adam spuścił ręce wzdłuż ciała i odwrócił wzrok, powstrzymując pieczenie pod powiekami – Chcę się od ciebie uwolnić czym prędzej i zrobię to zaraz po wyprowadzeniu Ryana na zewnątrz.
Tommy mierzył go przenikliwym spojrzeniem. Zacisnął wargi i omiótł wzrokiem pokój. Łagodnie pokiwał głową i wziął głębszy oddech.
- Nie możesz, Adam. Nie pozwolę ci na to.
- Proszę cię – Odparł brunet, składając ręce jak do modlitwy – Nie podkładaj mi kolejnych kłód pod nogi. Nie kieruj się egoizmem, gdy chodzi o mnie, o nas. Po prostu pozwól mi odejść, gdy nadejdzie właściwy moment.
- Przyjąłem cię do mojego życia i teraz tak po prostu chcesz się z niego wycofać? – Blondyn spuścił ręce wzdłuż ciała.
- Wepchnąłeś mnie do świata, w którym nie ma dla mnie miejsca. Zrozum, Tommy, nie ma takiej siły, która mogłaby nas połączyć – Rzekł, przerywając na moment – Jesteśmy z dwóch zupełnie różnych, niepasujących do siebie przestrzeni.
- Sam mówiłeś, że miłość wszystko przetrwa.
- Ale ty nie znasz tego uczucia – Odparł Adam, biorąc głęboki oddech – Wierz mi, próbowałem wzbudzić w tobie cokolwiek. Ja nie mogę żyć z mordercą. Z człowiekiem, który odebrał mi to, co nadawało mojemu istnieniu sens. Jesteś nieprzewidywalny. Pewnego dnia zbierzesz swoje karty kredytowe i wyruszysz na drugi koniec świata przyjmując jedną z fałszywych tożsamości, a ja zostanę tutaj, w tym martwym punkcie. Muszę już teraz wytyczyć własny szlak.
- Prośba o zaufanie to zbyt wiele? – Spytał Tommy, powoli zbliżając się do Adama.
- Zdecydowanie – Odparł brunet, obserwując każdy ruch chłopaka. Nie bał się go, jednak czuł niepewność, przebywając z nim sam na sam po tak długim czasie.
Tommy zbliżył się, zmniejszając dystans między ich ciałami. Nieprzerwanie i hipnotyzująco spoglądał w szeroko otwarte, niebieskie tęczówki. Nie zamierzał czekać, pragnął uczynić ich wspólne ostatnie chwile wspomnieniami, do których warto wracać. Złączył ich usta w długim, pełnym delikatności pocałunku, oplatając ramionami kark bruneta. Adam nie pozostał bierny; przycisnął biodra chłopaka do siebie, powoli wprowadzając język między rozchylone wargi. Smakował go, czuł jego obecność każdą pobudzoną komórką swojego ciała.
- Adam, jeżeli to nie jest miłość, to co ja do ciebie czuję? – Wyszeptał Tommy wprost do ucha bruneta, który oniemiał. Poczuł falę elektrycznych impulsów w okolicy skroni następujących po sobie, jeden po drugim.
- To tylko potrzeba przynależności – Odparł, odgarniając z twarzy chłopaka kosmyki jasnych włosów – Radziłeś sobie beze mnie, teraz również będziesz wiedział, jak żyć. Nie jestem ci potrzebny. Lepiej będzie, jeśli już pójdę.
- Liczyłem, że zostaniesz na noc – Odparł Tommy, nie spuszczając rąk z ramion bruneta. Przed oczami Adama pojawiły się najbardziej namiętne momenty, jakich kiedykolwiek doświadczyli. Z trudem przyszło mu wycofywanie się w kierunku drzwi.
- Teraz Brad ma wystarczająco dużo czasu, by się tobą nacieszyć.
- Nie mieszaj go do tej sprawy – Lambert spojrzał za siebie – On nie ma z tym nic wspólnego. Przysięgam ci, jeśli go skrzywdzisz, zabiję cię.
- Masz rację – Rzekł Tommy, powstrzymując drżenie swoich rąk – Lepiej będzie, jeśli stąd wyjdziesz.
Adam zamknął za sobą drzwi, zmierzając w kierunku schodów. Minął windę i zbiegł w dół, kierując się w stronę wyjścia ewakuacyjnego na tyłach budynku. Ratliff wyjrzał przez okno i przetarł twarz dłońmi. Sięgnął po paczkę papierosów i zdecydował się zaczerpnąć powietrza. Wraz z parą dzieciaków wsiadł do windy i zjechał na dół. Z obojętnością przeszedł obok recepcjonistki, która próbowała zaoferować mu dogodniejsze warunki pobytu. Wyszedł na dwór; ulice świeciły pustkami. Biały nóż rozciął granatową powłokę nieba, oblewając budynki białą poświatą. Blondyn wyjął z paczki papierosa i wsunął go do ust, szukając w kieszeni zapalniczki. Poczuł tępy ból z tyłu głowy i ciasną linę na swojej szyi. Próbował krzyknąć, lecz silna dłoń przykryła jego usta.
- Źle zrobiłeś, pozbawiając nas dachu nad głową – Usłyszał za plecami. Po chwili został rzucony na ziemię. Szybko podniósł wzrok.
- A wy, to kurwa kto? – Mruknął pod nosem, stając na nogi.
- Jesteśmy od Robina.
- A kim jest pieprzony Robin? – Tommy rozmasowywał obolały kark.
- Facetem, któremu odgryzłeś nie to, co trzeba – Odparł jeden z chłopaków.
- Skąd jesteście?
- Blue Velvet. Ty zdaje się z Hummingbirds? Chyba mieliśmy umowę, że nie wchodzimy sobie w drogę.
- Czego teraz chcecie? – Spytał Tommy, spoglądając raz na jednego, raz na drugiego z rosłych chłopaków.
- Jutro o dwunastej w południe ustawisz się z Lambertem na polach od południowej strony. Oddasz go w nasze ręce i zapomnimy o sprawie.
- Nie licz na to… - Mruknął, oddalając się w stronę głównych drzwi.
Wyższy z dwojga pchnął blondyna na mur, uderzając dwukrotnie jego głową o ceglaną ścianę.
- Jeżeli sam go nie podstawisz, znajdziemy go i potraktujemy znacznie okrutniej niż gdybyś złożył małą ofiarę. Wywiniesz jeden numer, a gorzko go pożałujesz. Licz się z tym.
Tommy osunął się na chodnik, czując narastający ból głowy. Zaczął tracić przytomność, gdy usłyszał parę oddalających się kroków, stawianych w kałużach jesiennego deszczu. Zaczęło docierać do niego, że staje przed wyborem niemożliwym; jeżeli odda Adama w ręce Blue Velvet pozostawi go na pewną śmierć. Jeśli tego nie zrobi, zdradzi Hummingbirds, będących dla niego jedyną słuszną rodziną, która nie pozwoliła mu zginąć w świecie, którego nie rozumiał.

sobota, 14 września 2013

Odc. 35: Jak kamień w wodę



Masa hugów dla Was! Dziś wstęp krótki, ale treściwy :)

Powstaje E-book z zapisem Piaskowego Gołębia! Często czytam w komentarzach, że powracacie do tego opowiadania. Zapis będzie opatrzony w spis treści, numerację stron, kilka słów ode mnie oraz dodatek – listę wybranych komentarzy, pozostawionych pod epilogiem. Jesteśmy już na ostatniej prostej, więc publikacji możecie spodziewać się już wkrótce!
Na fanpage’u Piaskowgo będziecie informowani o wszystkim na bieżąco (także newsy na temat Klatki i jednopartów). Kto jeszcze nie lubi, zapraszam! Piaskowy Gołąb FP

35. Jak kamień w wodę

Tej nocy Tommy postanowił liczyć tylko i wyłącznie na siebie. Ani Jane, ani Adam nie powinni wiedzieć, dokąd dziś zaprowadziły go koleje losu. Był dachowcem, wytyczającym własną ścieżkę. Szedł wzdłuż szarego muru, mijając wysokie budynki najniebezpieczniejszej dzielnicy Los Angeles. Compton skupiało w sobie liczne gangi i słynęło z nielegalnej prostytucji. Wszelkie poszlaki wskazywały na kilka lokalizacji. Whorehouse było kolejną, oczekującą na sprawdzenie. Tommy bez zawahania przekroczył parę czarnych, oklejonych plakatami drzwi i odważnym krokiem ruszył przed siebie. Nie chciał skupiać na sobie większej uwagi, więc momentalnie zwolnił kroku. Udał się do baru, gdzie zasiadł i zamówił dwie pozycje z karty.
- Dobry wieczór – Usłyszał ciepły, męski głos za swoimi plecami. Łagodnie się odwrócił.
- Witam – Odparł z przekonującym uśmiechem – Chłopcy mają dziś dużo pracy – Rzekł, wskazując na licznych dzieciaków, towarzyszącym znacznie starszym klientom.
-  A co cię sprowadza? – Zagadnął brunet w garniturze, wykładając na ladę dziesięć dolarów. Po chwili przyjął szklankę whisky.
- Bywałem tutaj kilka lat temu. Atmosfera wcale się nie zmieniła – Rzekł z uśmiechem. Położył na blacie telefon z wyświetlonym zdjęciem swojego brata – Interesuje mnie ten chłopak. Spędziłem z nim kilka nocy w najciekawszym okresie mojego życia i za cholerę nie mogę sobie przypomnieć, gdzie go odwiedzałem.
- Trafiłeś pod właściwy adres – Rzekł właściciel klubu, przyglądając się młodej twarzy, wyświetlonej na ekranie – Niestety już ci nie posłuży. Zwiał stąd.
- Dokąd? – Tommy zachowywał spokój, choć krew w jego żyłach zaczynała wrzeć. W końcu trafił na właściwy trop.
Brunet jedynie wzruszył ramionami – Chyba nie spodobały mu się zasady.
Nic dziwnego, skoro ten burdel trzyma tych niewinnych gnojków na siłę i werbuje ich, wpakowując do vana w biały dzień.
- Myślę, że sam sprostałbym wszelkim wyzwaniom.
Szef zmrużył powieki – Ile liczysz sobie lat?
- Dwadzieścia pięć – Skłamał Tommy.
- Najstarszy z nich ma dwadzieścia – Odparł brunet, spoglądając na salę.
- Za to nie potrafią tego, co sam mogę zaoferować najbardziej wymagającym klientom.
Brunet zmierzył blondyna od stóp do głów – Mam rozumieć, że ta skóra identyfikuje cię z…
- Dokładnie z tym, co masz na myśliTommy przechylił głowę – Mógłbym zatrzymać się na tydzień. Sam zadecydujesz, czy tu pasuję.
Mężczyzna długo się wahał. W międzyczasie wychylił szklankę whisky i rozejrzał się dookoła.
- Wejdźmy do mojego biura. Jestem ciekaw twoich umiejętności.
- Wolałbym jednak uniknąć nieproszonych gości. Lepszym rozwiązaniem będzie auto – Rzekł, sugestywnie wysuwając z kieszeni parę kluczyków.
Mężczyzna wstał i skierował swoje kroki ku drodze wyjścia. Po chwili opuścili klub tylnymi drzwiami i ruszyli przed siebie.
- Gdzie parkowałeś?
- Kilka przecznic stąd – Odparł Ratliff, wciskając dłonie w kieszenie. Żwawym krokiem szedł wzdłuż muru, raz po raz spoglądając na nowo poznanego – Testujesz tak każdego po kolei?
- Nikt nie domaga się przyjęcia, tak jak ty.
- Co masz na myśli? – Spytał Ratliff, mierząc mężczyznę wzrokiem.
- To znaczy dobrowolnie. Daleko jeszcze?
Niezbity dowód na to, że zmuszacie tych dzieciaków do prostytuowania się. Sukinsyny.
- Jeśli jesteś niecierpliwy, chodź za mną – Odparł Tommy, wchodząc w szczelinę między budynkami. Było to miejsce przeznaczone głównie dla wyjść ewakuacyjnych oraz licznych kontenerów na śmieci. Pojedyncza lampa umieszczona przy głównej ulicy zaczęła przygasać raz po raz. Żółtawe światło rozświetlało parę brązowych oczu, które zaczęły spoglądać w te drugie – znacznie bardziej niebezpieczne. Mężczyzna w garniturze oparł się o mur, pokierowany przez parę ciepłych dłoni.
- Załatwmy to szybko – Odparł, rozpinając pasek przy swoich spodniach. Tommy zareagował niemal natychmiastowo. Sięgnął po krawat, po czym poluzował go i ściągnął przez głowę. Wykorzystał go jako coś w rodzaju knebla; widział, że starszemu z nich wyraźnie się to nie spodobało. Nie zamierzał jednak przestać. Skierował swoją szczupłą dłoń w dół brzucha, zatrzymując się na znacznym wybrzuszeniu. Zacisnął palce, zbliżając swoją twarz do twarzy mężczyzny. Ujął jego dolną wargę między swoje zęby i łagodnie pociągnął w swoją stronę. Sam potrafił zachować spokój; jego towarzysz nie miał aż tak świadomej samokontroli. Podniecenie zaczynało brać górę.
Samotny szczur wskoczył na but Tommy’ego, poszukując dogodniejszego miejsca obserwacji. Zainteresowany sytuacją stanął na tylnych łapkach i poruszał nosem; spłoszony rozpoczętym monologiem uciekł w stronę odsłoniętych rur.
- Masz ochotę zacząć przedstawienie, co? – Wysyczał Ratliff, łapiąc nadgarstki mężczyzny i przyciskając je do wilgotnego muru – Ja za to nie mogę doczekać się jego finału.
Para bystrych oczu wpatrywała się w jego twarz. W pełnym wyczekiwania geście spróbował wymamrotać choćby kilka słów. Choć miał świadomość, że jest tutaj górą odczuwał swoisty niepokój. Zaznał ukojenia dopiero w chwili, gdy blondwłosy chłopak uklęknął przed nim i zaczął czynić swoje powinności.
Krawat skutecznie tłumił wszelkie pomruki i westchnienia. Minęły niespełna dwie minuty, gdy mężczyzna całkowicie oddał się rozkoszy. Ułożył ręce na głowie Ratliffa i zaczął sam nadawać tempo. Blondyn wiedział, że nadszedł właściwy moment; sięgnął do kieszeni, łagodnie wysuwając drobny nóż, który niebezpiecznie błysnął w świetle gasnącej latarni. Wystarczył jeden, krótki ruch, gdy rozdzierający ciszę wrzask został wtopiony przez gruby materiał. Tommy poczuł, jak krew trysnęła na jego twarz i wstał, cofając się na kilka kroków. W dłoni wciąż ściskał ostry przedmiot. Spoglądał na mężczyznę, osuwającego się po ścianie.
- Jeżeli mój brat jest już w niebie, życzę mu, by oglądał jak szczury zjadają resztki twojego fiuta – Powiedział niskim tonem i nie odwracając się za siebie ruszył w stronę głównej ulicy. Ku ironii losu powietrze pachniało watą cukrową, a w rzędach okien nie zapaliło się ani jedno światło. Czasami dobrze, że ludzie chcą pozostać ślepi na sprawy tych, którzy po zmroku załatwiają swoje interesy – zwłaszcza w Compton.
***
Świt był już bliski. Adam nie mógł zmrużyć oka; leżał, zwrócony w kierunku balkonowych drzwi, obserwując mieszające się ze sobą barwy nieba. W naturze zawsze światło rozświetla mrok, lecz później zostaje przez niego spowite. Wszystko dąży do wyrównania. Czy to oznacza, że samotna dusza, która spotka tę drugą, nazywaną bratnią – zaraz ją straci? Czy to ma sens?
Zsunął stopy z łóżka i podparł się łokciami o kolana. Udał się do kuchni, by wypić szklankę zimnej wody. Spojrzał na Brada, który pogrążony w głębokim śnie nie drgnął przez całą minioną noc. Zazdrościł mu tego spokoju. Zastanawiał się, dokąd prowadzi ich droga, którą zdecydowali się wspólnie pójść. Od rozmyślań oderwało go ciche pukanie do drzwi, które zaczęło stopniowo narastać.
- Jane? – Spytał, podchodząc do drzwi.
- Tommy – Odparł zmęczony głos.
Adam otworzył drzwi, a blondyn runął tuż pod jego stopy. Podciągnął się, mamrocząc coś pod nosem. Brunet uklęknął tuż przy nim, pomagając choćby usiąść.
- Jesteś zalany w trupa i chyba nieźle oberwałeś – Westchnął, ocierając z twarzy chłopaka zaschniętą krew – Brad mnie zabije, jeśli pozwolę ci tu zostać. Jestem ciekaw, jak w ogóle tu dotarłeś…
Para rąk objęła jego kark, a drobne ciało przylgnęło do nagiego torsu. Poczuł przyjemne ukojenie w klatce piersiowej; dawno nie czuł tej specyficznej bliskości, która dodawała mu sił.
- Przenocujesz tutaj, a rano wypieprzasz, mam nadzieję, że rozumiesz co się do ciebie mówi – Rzekł Adam, wątpiąc w swoje słowa. Objął chłopaka i wstał, biorąc go na ręce. Ruszył w stronę sypialni, otwierając drzwi kopnięciem w nie. Nie dbał o prysznic, wiedział, że to zadanie przysporzy im zbyt wielu problemów. Położył chłopaka na łóżku, pozostawiając na nim wszystkie zastane ubrania. Wplótł palce we włosy i okrążył pokój, biorąc głęboki oddech. Przysiadł na krawędzi łóżka, nie spoglądając za siebie.
- Wiesz… - Usłyszał za plecami stłumiony szmer – Ciężko się w końcu przyznać przed sobą samym, że łatwo bez ciebie stracić kontrolę…
Zmrużył powieki i spojrzał na Tommy’ego. Nie do końca uwierzył, że słowa, które przed chwilą padły faktycznie zostały wypowiedziane. Wpełzł na łóżko i ułożył się naprzeciwko blondyna. Wystarczyło zaledwie kilka chwil, by usnął.
Ratliff opuścił mieszkanie jeszcze przed zbudzeniem się Bella. Nie pozostawiając żadnej wiadomości zniknął, wracając tam, gdzie czuł się bezpiecznie.
***
Kris zaparkował swój samochód przy głównej ulicy. Przekręcił kluczyk w stacyjce i wysiadł, spotykając swojego przyjaciela.
- Tego się nie spodziewasz, stary – Rzekł czarnoskóry mężczyzna, prowadząc Allena między parę budynków. Kris zdołał otrzymać wiadomość ze zdjęciem Kate, która pozowała ze swoim ciążowym brzuszkiem. Uśmiechnął się pod nosem, wpatrując się w wyświetlacz telefonu.
- Przygotuj się, bo takich widoków jeszcze nie zastałeś – Rzekł jeden mężczyzn, wkraczając na miejsce zbrodni.
- Jezu Chryste – Wysyczał Kris, spuszczając obie ręce wzdłuż ciała. U lego stóp leżało ciało mężczyzny, pokąsanego przez wygłodniałe szczury. Leżał w dużej kałuży krwi, gdzie znajdywała się również część jego przyrodzenia.
- Wiesz co, Tony? Jednak wolę pracę w biurze – Odparł Kris, odwracając się plecami do zastanego widoku – Ściągnijcie ślady DNA z tego, co pozostało. Może znajdziecie ślinę. Wygląda na to, że jakaś kobieta nie mogła znieść zdrady swojego kochanka. Zajmijcie się robotą, to nie na moje nerwy – Allen zacisnął wargi i ruszył w stronę swojego samochodu. Pokręcił głową, biorąc głęboki oddech.
***
- Skrzydło, którym planujemy wyjść będzie poddane remontom za dokładnie… - Ryan wziął do ręki notes – dwadzieścia dni.
- Niewiele czasu nam zostało – Wyszeptał Adam, spoglądając przez okno – Popracujemy nad planem B i myślę, że będziemy w pełni gotowi. Niedługo spotkam się z bractwem, przywołają wsparcie. Liczę, że wszystko się uda.
- Musi się udać – Odparł z uśmiechem mężczyzna, wyciągając rękę w kierunku Adama – Nie miałem do ciebie przekonania, ale wydajesz się być całkiem w porządku. Stawiam dziesięć litrów wódki, gdy już stąd wyjdę.
- Kiedy stąd wyjdziesz to przepadniesz i słuch o tobie zaginie.
- Ale jestem ci wdzięczny, musisz to wiedzieć.
Adam odpowiedział nikłym uśmiechem – Będę już wracał. Do zobaczenia – Rzekł i pożegnawszy się opuścił pokój.
Szedł przed siebie, nie rozglądając się dookoła. Mijał pary białych drzwi, za którymi mieszkała głucha cisza. Zbiegł po schodach i pewnym siebie krokiem wszedł do świetlicy. Każdy z pacjentów zajęty był sobą; jedni wtuleni w kanapę liczyli na palcach, inni wpatrywali się tępo w ścianę, reszta wykonywała czynności na pozór proste, ale przysparzające im dużo problemów. Co kilka chwil wybuchał głośny śmiech, podszyty chorym szaleństwem. Adam ignorował wszystko, co działo się wokół niego. Przekroczył próg kuchni, gdzie ujrzał tę osobę, której obecności się spodziewał.
- Almo? – Wyszeptał, zbliżając się do stołu pełnego lepionego ciasta. Dziewczyna nie zareagowała.
- Almo, możesz poświęcić mi chwilę? – Spytał, stając przed jej obliczem. Uniosła swój wzrok, przechylając głowę.
- Chcesz stąd wyjść? – Spytał, opierając ręce o blat.
- Nie –Odparła krótko. W tej chwili Adam dostrzegł pierwsze zmarszczki na młodej twarzy, pobladłe, suche wargi, zapadnięte policzki. Bolesne ukłucie w klatce piersiowej miało być początkiem kary, za to, co zrobił. Cienka skóra odkryła niebieskie żyły, pojedyncze, siwe pasma włosów przemieszały się z wypłowiałą, kasztanową barwą. Na skroniach widniała przepalona skóra – najprawdopodobniej od częstych sesji elektrowstrząsów.
- Boże, gdybym tylko mógł coś zmienić…
- Czy Tommy dobrze się czuje?
Nie wierzył własnym uszom. Podniósł wzrok – Dlaczego o niego pytasz? To niewdzięczny sukinsyn…
- Nie mów o nim złego słowa! – Podniosła głos, za chwilę potulniejąc – Tommy to dobry człowiek. Dobry człowiek – Powtórzyła – Gdyby nie on…
- To by cię tutaj nie było. Jak właściwie tutaj trafiłaś?
- Tommy mnie przywiózł – Odparła, powracając do swojego zajęcia – Zgodziłam się. Miał rację… miał rację. Ja nie powinnam z tobą być, jeśli cię zdradziłam. Wszystko już będzie dobrze – Powiedziała pod nosem, kołysząc się w przód i w tył – Tommy to dobry człowiek. Jak się czuje?
Adam wziął głęboki oddech i wcisnął ręce w kieszenie – Almo, jeśli dostaniesz szansę, będziesz chciała żyć ze swoją rodziną?
- Nie dam ci rozwodu.
- Ale my nigdy nie byliśmy małżeństwem… - Odparł, lecz nie uzyskał odpowiedzi. Cofnął się na kilka kroków. Był w stanie, gdy nie czuł już nic. Opuścił pomieszczenie, decydując się na pieszą podróż do hotelu. Naciągnął kaptur na głowę i wyszedł ze szpitala. Zimny deszcz i szare chmury sprawiły, że stał się jednym z wielu przypadkowych przechodniów. Różnił się od niech jedynie rozpalonym sercem, które potrzebowało ciepłego, balsamicznego dotyku.